American Dream – lekcja trzecia – o tym, co Najważniejsze

To była ostatnia niedziela za oceanem. Przyjechaliśmy do Detroit na tyle późno, że jedyne Msze, jakie się jeszcze odbywały, były po hiszpańsku w odległych od centrum dzielnicach. Dla mnie to było ważne, by się na nią dostać, nie spodziewałam się jednak aż takich przygód…

Najważniejsze w całkiem innych barwach i dźwiękach

Kościół był pełen Latynoamerykanów, Msza zaczęła się z dziesięciominutowym opóźnieniem, które na nikim nie zrobiło wrażenia. Gdy tylko usłyszałam rytmy pierwszej pieśni, puszczane z syntezatora i podgrywane na gitarze, wiedziałam, że to będzie całkiem inne przeżycie niż polskie Msze. Każda melodia przypominała raczej nasze ludowo-weselne podgrywki niż tradycyjne pieśni liturgiczne. Niewiele rozumiałam z kazania, w każdym momencie musiałam orientować się, czy wstać, czy klęczeć, podnieść ręce czy je opuścić. Wiecie, co mnie najbardziej poruszyło? Że wcale nie trzeba znać obcego języka, by przeżyć głęboko Eucharystię. Jej momenty są dokładnie takie same jak w każdym polskim kościele. Niezwykła jest jedność, którą poczułam z tymi ludźmi, choć przecież każdy z nas wyznaje wiarę w swoim języku. Przecież w moim kraju jest podobnie – każdy mówi po swojemu, co innego rozumie w tych słowach, albo jest na odległych planetach w trakcie tego, co najważniejsze. „Było Najważniejsze” – tak pisze nieraz o. Kramer na swoim blogu i ja wtedy dokładnie tego doświadczyłam. Nieważne, gdzie, po jakiemu, z kim – ważne, że tam był żywy Bóg!

Zaufanie większe niż lęk, czyli przygody

Pod hotelem czekałyśmy kwadrans na taksówkę, obserwując życie ulicy w centrum miasta, z wszelkimi nieprzyjemnymi widokami włącznie. Kierowca nie był w stanie odczytać drukowanych liter na kartce z adresem, bo nie miał okularów. Kilka razy pomylił drogę, doliczając do rachunku około 5 kilometrów.
Przez całą drogę palił przy otwartym oknie. Nie wzięłyśmy do niego kontaktu licząc, że w drodze powrotnej trafi się nam taksówkarz z mniejszą wadą wzroku.

Kiedy wyszłyśmy z kościoła, pytając ludzi o najbliższy postój autobusów lub taksówek, wszyscy patrzyli na nas z niedowierzaniem. Dopiero ksiądz wyciągnął swój telefon i przedzwonił kilka firm, zawsze zaczynając od pytania „Czy świadczycie usługi również w południowo-zachodnim Detroit?”. Nie, trzask słuchawki, kolejne nie, w końcu tak, taksówka za chwilę przyjedzie. Wyszłyśmy przed kościół, gdzie nie było już nikogo oprócz samochodów z przyciemnionymi szybami przemykających ulicą. Okolica była nieprzyjazna i opustoszała z przechodniów. Zaczynało się ściemniać, taksówka nie docierała. Po pół godziny zadzwoniłyśmy do naszego hotelu z prośbą o zamówienie dla nas samochodu. Kolejny kwadrans i nic. Recepcjonistka przedzwoniła jeszcze kolejne firmy, znów była nadzieja, że ktoś nas stamtąd zabierze. Gdy czekałyśmy na cokolwiek już ponad godzinę, a dokoła zrobiła się noc, na ulicy pojawiało się coraz więcej samochodów, Clara zaczęła się bać. Uświadomiła mi brutalnie, że jesteśmy w najbardziej niebezpiecznym mieście USA (wg tego rankingu), dwie samotne kobiety w odległej dzielnicy, w nocy, pod zamkniętym kościołem. Nie wiem, czy jestem tak naiwna, czy już tak ufam, za to miałam głębokie przekonanie, że ktoś dobry nas stąd zabierze.

Najważniejsze, co mogę dla ciebie zrobić

Po półtorej godziny przyjechała po nas… recepcjonistka swoim samochodem 🙂 Skoro żadna taksówka nie zapuszcza się w tak odległe i niebezpieczne tereny, to dlaczego nie miałaby nas uratować kobieta? Nie chciała pieniędzy ani żadnych podziękowań. Zaproponowałam, że się za nią pomodlimy, co przyjęła z radością – bo przecież to najważniejsze, co możemy dla niej zrobić, by się odwdzięczyć.

W hotelu przywitała nas reszta grupy, oddychając z ulgą, że jesteśmy z powrotem. Dla mnie to była niesamowita lekcja – bo przecież najbardziej liczy się to, że było Najważniejsze.

 

na-bloga

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.