Wytrwałość po raz pierwszy, drugi, dziesiąty…
Pojechaliśmy na skałkę, ja wspinałam się po prawie dwóch latach przerwy. No i utknęłam w pewnym miejscu bez pomysłu, jaki kolejny krok wykonać. Pierwsza próba: nie wiem gdzie postawić nogę, cofam się. Druga: to samo. Trzecia: wiszę za długo, nie starcza sił w rękach, odpadam. Czwarta: utknęłam w szpagacie bez opcji ruchu. Piąta: ból dłoni jest tak silny, że mam skurcz w palcach. Szóstej nie było, zjechałam w dół. Wrodzona ambicja nie pozwoliła mi odejść i po odpoczynku znowu wdrapałam się do tego miejsca. Zaczęło się: pierwsza próba i nie wiem gdzie postawić nogę… druga: byłam już mądrzejsza, podpatrzyłam co M. zrobił w tamtym miejscu. Zrobiłam maleńki kroczek. I potem kolejny, równie mały. Kilka centymetrów do przodu. Było łatwiej złapać się wystającego fragmentu skały. Ale nie starczyło sił w rękach, więc odpadłam. Kolejna próba i powtarzanie tej samej sekwencji ruchów. Wiszę, ledwo czuję ręce. Nie ma pojęcia jak, jakimś tajemniczym ostatkiem sił ruszyłam w końcu moje ciało do góry. I weszłam jeszcze kilka metrów wyżej! Najpiękniejsze było to, że endorfiny ze zwycięstwa przeniosły się na inny trudny dla mnie cel. Przecież praca nad sobą to też małe kroczki…
Odkryłam, że praca nad moim wewnętrznym krytykiem dała efekty
W tym tygodniu miałam pierwszą w życiu stłuczkę, a że jak zaczynać to z hukiem, to wina leżała całkowicie po mojej stronie. Co mogę myśleć o sobie w takiej sytuacji? Pierwsze, co się nasuwa, to wyzywanie od najgorszych, poniżanie siebie, pretensje o to, co zrobiłam, krytyka na całego. Z zaskoczeniem odkryłam, że w tej sytuacji było inaczej. Nie tylko zachowałam spokój, ale pomyślałam sobie: „okej, zrobiłaś to. Zdarza się. Mówi się trudno, teraz wymyśl, co zrobić i jak to naprawić”. Czujesz? Zamiast głosu przekonującego mnie o beznadziejności mnie jako kierowcy pojawiła się gotowość do szukania rozwiązań. Taką w miarę konstruktywną reakcję ćwiczyłam przez miesiące, a kto wie, czy nie lata…
A teraz? No właśnie, tu i teraz
W niedzielę trochę przypadkiem trafiliśmy z M. na procesję ku czci św. Stanisława. Kompletnie nie miałam świadomości, jak to wygląda, i że jest to wydarzenie wysokiej rangi dla Episkopatu Polski. Założyłam szpilki i wzięłam ze sobą zeszyt, żeby w razie czego się nie nudzić, gdy M. będzie niósł relikwie (!). Dopiero na miejscu ustawiania się długiej na pół kilometra procesji uświadomiłam sobie, co się dzieje, i że nie tylko nie będzie miejsca na nudę, ale że dzieje się wielka rzecz, a ja mogę w niej uczestniczyć. Ta zmiana podejścia pozwoliła odczuwać wdzięczność za niezwykłe pięć godzin spędzonych w gronie księży, biskupów, kardynałów, świeckich, sióstr zakonnych i przedstawicieli niemal wszystkich większych wspólnot katolickich. Okropnie zmarzłam, nie czułam stóp, za to przeżyłam doświadczenie jedności z Kościołem, wzruszenia zabarwione patriotycznie i… po prostu byłam tu i teraz. W tamtym momencie nie liczyło się zimno, ból, zaskoczenie, ale bycie i trwanie na modlitwie razem z kilkoma tysiącami innych wierzących. Na ulicach Krakowa, którymi zwykle jeżdżę do pracy. Na tych samych ulicach, na których ludzie wracający z sobotniej imprezy przyglądali się nam ze zdumieniem. Pewnie taką samą minę miałam pod Wawelem, gdy dotarło do mnie, co się w ogóle dzieje 🙂
Możliwe, że wyszło moralizatorsko. Chciałam podzielić się z Tobą, może teraz Ty napiszesz, jak Tobie minął tydzień?
*fot: Paweł Jędo
Dodaj komentarz