Nasza pierwsza lekcja tanga wyglądała mniej więcej tak, że szarpałam Marcina po całym parkiecie. Szybciej łapałam kroki, rytm, miałam zresztą za sobą krótkie doświadczenie tego tańca. Skoro ja już wiedziałam, jak się „chodzi” w tangu, to chciałam, by i on się szybko nauczył. Tak mi zależało, żeby już widzieć efekty, że wypaczyłam całą ideę naszej wspólnej nauki. Marcin nie miał z tamtej lekcji żadnej przyjemności. Ani z pierwszej, ani z wielu kolejnych. Dopiero po paru miesiącach dotarło do mnie, co oznacza, że w tangu prowadzi mężczyzna.
Nie było to łatwe – przestać kontrolować to, co się dzieje, nie stawiać oporu, gdy mnie prowadzi tam, gdzie nie chcę, stawiać kroki tak długie, by go nie blokować. W tangu najczęściej kobieta chodzi do tyłu, nie widząc tego, co ma za sobą. Mężczyzna jest tym, który decyduje o kolejnym kroku, nadaje kierunek i tempo. Ta lekcja, na której przestałam odwracać głowę, by sprawdzić, czy na pewno nikogo za mną nie ma i czy nie kopnę kogoś w nogę, była przełomowa. Zamiast tanga szarpanego, zaczęliśmy tańczyć nasze tango.
Chyba właśnie dzięki temu między nami zrobiło się więcej miejsca na doświadczenie słabości, niewiedzy, ludzkiego strachu i wzajemnej niedoskonałości. Marcin nieraz nie wiedział, jak wybrnąć z kroku, w który się zaplątaliśmy, zawsze jednak coś wymyślił, stworzył nowy obrót czy kombinację ruchów. Wiem, że to nie była komfortowa sytuacja: mężczyzna prowadzi, powinien być silny i wiedzieć, co robi. Myślę, że samo przyznanie się do tego, że nie wie, co dalej, wymagało odwagi. Te sytuacje scaliły nas najbardziej i były świetnym treningiem przed małżeństwem. Tańcząc tango, uczyliśmy się bowiem budowania zaufania – tej podstawy udanego związku, dzięki której możemy otwarcie podzielić się swoją trudnością i wiedzieć, że zostaniemy z nią zaakceptowani.
CZYTAJ DALEJ NA DEON.PL
Dodaj komentarz