Mój mąż twierdzi, że wrażliwość ma dwa bieguny i że obydwa są potrzebne. Z jednej strony to uważność na potrzeby drugiej osoby i gotowość do zauważenia tego, co przeżywa. Z drugiej to odwaga do odsłaniania siebie i tego, co ja czuję i co się we mnie dzieje. Często myśląc o wrażliwości, bierzemy pod uwagę tylko ten jeden biegun nakierowany na bliźnich. Drugi zaś traktujemy po macoszemu, wrzucając w szufladkę nadwrażliwości lub przewrażliwienia (np. na swoim punkcie).
A co, gdybyśmy popatrzyli szerzej i zapytali samych siebie, po co nam te obydwa bieguny? Czy wrażliwość jest nam do czegokolwiek potrzebna? A jeśli tak, to jak z nią żyć?
Po angielsku wrażliwość to vulnerability, słowo pochodzące od łacińskiego vulnerabilis (podatność na zranienie) lub vulnus (rana). Dawniej rycerze zakładali zbroje i hełmy, by osłonić najwrażliwsze miejsca przed ostrzem strzały lub miecza. Chcieli chronić się przed ranami, szczególnie tymi śmiertelnymi, aby ocalić swoje życie. Dzisiaj nie potrzebujemy już kolczugi o jak najmniejszych oczkach, pewnie też niewiele by ona pomogła. Nie musimy obawiać się stalowego miecza, bo rany zadawane są częściej słowami, zachowaniem czy obojętnością. Nie straciliśmy przecież wcale podatności na zranienie.
CZYTAJ DALEJ NA DEON.PL
Dodaj komentarz