Mój mąż zdobył Matterhorn. O dojrzewaniu do śmierci

Trzy tygodnie temu M. zdobył Matterhorn – górę swoich marzeń. Wznosi się ona na 4478 m n.p.m. i jest uznawana za jeden z najbardziej wymagających technicznie alpejskich szczytów. To była wyprawa, podczas której otarł się o śmierć. O tym właśnie, jego słowami, jest dzisiejszy wpis.

Matterhorn oczami M.

“Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam. Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze przynosi plon obfity.” J 12,24

Czy można umrzeć tak po prostu, bez wizji końca, tego, czemu ma służyć moje życie?

Matterhorn to dla mnie góra, o której zawsze marzyłem i pewien symbol. Utożsamiam ją ze zmianami w moim życiu w tym roku i pełnym wzięciem odpowiedzialności za nie. Pojechałem na tę górę w roku, w którym zmieniłem pracę i mocno się w nią zaangażowałem, zostałem ojcem, a sam wyjazd w Alpy był świętem narodzin mojego dziecka – inicjacją bycia ojcem.

 

Wyjście na ten szczyt nie było łatwe, jednak w mojej pamięci pozostanie na zawsze sytuacja z zejścia.

Zejście ze schronu na czterech tysiącach rozpoczynało się od zjazdu na linie, a następnie czekał nas trawers śnieżnego zbocza z pomocą stalowej liny poręczowej. Jako pierwszy chwyciłem linę i wbiłem obie nogi w śnieg. Jednak coś poszło nie tak… Nogi zaczęły zjeżdżać ze zlodowaciałego śniegu, a stalowa lina wyślizgiwała się z obciążonych już rąk. Po chwili zjeżdżałem już po śnieżno-skalnym zboczu w dół. W kilka sekund nabrałem prędkość i pomimo, że starałem się złapać czego tylko się da, pęd zaczął mnie obracać na bok. Walczyłem do końca, aż po 30 metrach wyhamowałem na większych skałach. Byłem poobijany, ale żywy. Gdybym nie wyhamował, prawie na 100% mój zjazd zakończyłby się śmiercią.

 

Bliskość śmierci zawiodła mnie do refleksji na jej temat.

Patrząc na życie Jezusa mogę powiedzieć, że nie chcę umrzeć, ale chcę “obumierać” i żyć w pełni. Modlitwa Jezusa w Ogrójcu była formą zgody na przyjęcie tego, co się stanie. Jezus na pewno wyczuwał bliskość trudnych wydarzeń. Sama modlitwa była formą przyjęcia wyboru życia w pełni, po to, żeby żyć w prawdzie i największej bliskości Boga Ojca.

Gdy myślę w takiej perspektywie też chcę obumierać. Idąc na Matterhorn też wybrałem życie, wiedząc, że wyprawa w góry mnie odmienia. Tym razem pozwoliła mi zrozumieć, że nie jestem gotowy na śmierć, ale jestem gotowy na obumieranie w trudnych sytuacjach, by wybierać Boga i relacje z ludźmi. Jezus przecież z najgorszej rzeczy, jaką jest śmierć w upokorzeniu, dokonał największej: zmartwychwstania i naszego zbawienia.

To wszystko przez wybór życia tam, gdzie był posłany przez Boga, a nie poddanie się śmierci.

 

    • Zbyszek, 21 września 2017, 08:22

    Odpowiedz

    ” Idąc na Matterhorn też wybrałem życie, wiedząc, że wyprawa w góry mnie odmienia”

    Realne ryzykowanie życiem wielu ludzi odmienia. Ale twierdzić, że ryzykować utratę życia to wybierać życie, to… no właśnie.

    Można zadać sobie pytanie, czy to na pewno jest „umieranie” ewangeliczne, czy zupełnie przeciwnie, jest to apoteoza egoizmu, to ryzykowanie życiem danym od Boga, dla zaspokojenia własnego pragnienia powstałych w ten sposób wrażeń, które mają „odmienić” pragnącego człowieka, za cenę oczywiście możliwości utraty życia, którą to cenę pewna liczba tak postępujących, płaci.

    Góry są niesamowite. Ryzykowanie życiem daje nieporównywalny przepływ adrenaliny, co przekłada się na doznania. Daje też poczucie wielkości i tego, że dokonało się czegoś niezwykłego. Człowiek czuje się inaczej, jest „kimś”. Bo „dokonał tego”.

      • Monika, 26 września 2017, 02:00
      • Autor

      Odpowiedz

      Dzięki Zbyszku za to pytanie. Wiesz, ja nie znam na nie odpowiedzi i nie będę nawet podejmować tej próby… M. tak wybrał i wyciągnął dla siebie taką refleksję, jaką się podzielił. Myślę, że w wielu sytuacjach stajemy przed wyborami, które w oczach innych są odbierane całkiem inaczej niż w naszych.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.