Jeszcze zanim przyszło nam do głowy wspólne życie, od początku sporo inwestowaliśmy w nasz związek. Pamiętam różne podsumowania, rozmowy o tym, co ważne, spisywanie najważniejszych ustaleń i naszych marzeń. Wyznaczyliśmy sobie specjalny czas – randki raz na miesiąc/dwa, poświęcone tematom, które chcieliśmy przemyśleć i przepracować. Zwykle spotykaliśmy się w przyjemnych knajpkach, romantycznych restauracjach, szliśmy na spacer w piękne miejsce albo planowaliśmy cały dzień na ciekawe aktywności. Taka randka to było całe wydarzenie: zaznaczony na czerwono w kalendarzu dzień, tak inny od codzienności, planowany i poprzedzony długimi przygotowaniami.
Osiem najdłuższych dni
Pół roku po ślubie wyjechałam na ponad tydzień, bez telefonu i jakiegokolwiek kontaktu. Sama, bez M. Dla mnie to był czas randek z samym Bogiem, w ciszy i skupieniu serca. Dla niego normalne aspekty codzienności, tyle że mniej zwyczajnej, bo beze mnie. Kiedy zobaczyliśmy się w końcu po tych ośmiu najdłuższych dniach tęsknoty, to było trochę jak ślub na nowo… Jeszcze przed wyjazdem umówiliśmy się, że dzień mojego powrotu będzie randką. Też oczekiwaną, zaznaczoną w kalendarzu, no i z ważnymi tematami. A jednak okazała się ona być już całkiem inną niż te przedślubne, specjalne godziny 🙂
Randka przy kuchennym stole
Ten dzień powrotu był najzwyczajniejszym popołudniem na świecie: wspólny obiad, rozmowa, przytulenie się, zakupy, szybkie pranie, podlanie ziół na balkonie, kilka telefonów nie cierpiących zwłoki. Spacer i gra w badmintona przy zachodzie słońca. Jak co dzień, przygotowanie jedzenia do pracy. Umycie zębów, naczyń, ułożenie sterty książek. A jednak tę prostotę doceniłam wtedy najbardziej. To, że jestem w końcu w DOMU – tam, gdzie jest M. Że patrząc mu w oczy nie potrzebuję świec, a do słuchania jego opowieści wystarczy nasz mały kuchenny stół. Że można zatopić się w historii przy pyrkającej kawiarce i dochodzić do głębokich przemyśleń na dywanie w pokoju. Że miłość nie potrzebuje cudowności, ale jest tkana każdego dnia z naszej codzienności.
Między dźwiękiem budzika a latarnią świecącą przez roletę
Od powrotu jeszcze mocniej doceniam nienachalne piękno codziennych gestów, smaków i zapachów, które przeplatają się w normalnych, zwyczajnych dniach. Schematy i nawyki, które składają się na to, co robię po otworzeniu oczu. Przeżywanie i pełna obecność w tym, co wypełnia moje dni, a wcale nie jest sukcesem roku gotowym, by opisać go na kartach mojej historii. Ten czas uczy mnie pochwały dla zwyczajności. W końcu przez większość mojego życia nie zdobywam nowych szczytów, ale gotuję, śpię, robię pranie, myję zęby, jem; wykonuję mnóstwo tych samych i bardzo prostych czynności. Te zwyczajne rzeczy wypełniają mój czas w większym stopniu niż nawet największe cele i projekty.
Moja codzienność smakuje warzywami z działki, domową chałwą z mielonego sezamu, ma zapach parzonej kawy i mieszanki męsko-damskich perfum. Czasem to buty, o które się potykam, innym razem wspólne sprzątanie. Wiem już, że nie chcę jej zamieniać na żadną inną 🙂
Ja staram się być uważna na to co w danym dniu mnie otacza, to co jest np. jak idę ulicą staram się rozglądać i doświadczać tej drogi. Jak widzę piękny kwiat to podchodzę i wącham 🙂 Jak zaczynam dostrzegać to co jest w koło to aż się wzruszam, że jest tego tak wiele. Mam wrażenie, że jak dostrzegam te małe-wielkie rzeczy to nie ma szans na rutynę i szarość.Też lubię swoją codzienność 🙂
Dzięki Iza za podzielenie się 🙂 to niezwykłe, jak natura pomaga w żywej obecności tu i teraz… Przypomniałam sobie od razu Twoje zdjęcia z kwiatami na blogu!