Droga jest w miarę pusta. Mała śpi, jestem tylko ja i jednostajny szum silnika. I jeszcze te tysiące myśli w głowie, wyrzutów że jeszcze to i tamto miałam zrobić. A nie zdążyłam. A tak się spieszyłam. A przegapiłam. I jest już za późno, a przecież powinnam dotrzymywać słowa, zrobić przed wakacjami warsztaty, odpisać na zaległe maile, odezwać się do tych kilku osób, które czekają na kontakt od tygodni. Ajaj… Taki to pacierz codzienny z mojej ulubionej trasy drogą krajową numer 75.
Powietrze
Aż się zachłysnęłam. Tuż przed Nowym Sączem, na szczycie serpentyny, zakręciło mi się w głowie od piękna. Słońce układało się na tafli jeziora, barwiąc je wszystkimi kolorami nieba. To znów płonęło czerwcowym zachodem, takim w sam raz do pocałunków bez opamiętania. Przez moje uchylone okno wpłynęła mieszanka wybuchowa wszystkich zapachów lata. Nic, tylko oddychać pełną piersią!
W tamtym momencie pacierz codzienny zmienił swój bieg. Zamiast wyrzutów, powinności i oczekiwań zrobiło się w nim miejsce na wdzięczność i zanurzenie w pięknie Stworzenia…
Dwie ręce
Nie wiem, w którym momencie mogłam zrobić inaczej. Może trzeba było ominąć piaskownicę. Może nie myć brudnych rączek wodą. Może zabrać też ze sobą ręcznik i użyć go w wiadomym celu. A może wybrać inny niż biały kolor bluzki, bo przecież intuicja jak zwykle przegrała z próżnością. Efekt był łatwy do przewidzenia: dwie ręce odbite na mojej bluzce, idealnie na mostku i sercu. Najmodniejszy wzór tego lata wkroczył właśnie na salony! Nie pozostało mi nic innego, jak prezentować go z dumą w urzędach i dziekanacie, gdzie właśnie miałam kilka załatwień. Być może bycie mamą właśnie to oznacza: że trzeba pożegnać się z nienagannym wyglądem w kolorze bieli 😉
Pamiętam poranek po nieprzespanej nocy, gdy Mała z gorączką i zasmarkanym nosem tuliła się do mnie łkając. Pidżama miała na sobie ślady tej nocnej czułości w postaci zaschniętej wydzieliny z nosa (czy opis a’la naukowy naprawdę zmniejsza uczucie obrzydzenia?). Pół żartem, pół serio M. podsumował moją zniesmaczoną tym brudem minę: „to widzialny znak, że Mała cię kocha i chce być blisko”.
Chleb
Zdarzyło się w czerwcu tak, że nie brakowało chleba. Skoro były krowy, kury i króliki, skoro było pole i kłosy pszenicy, był i chleb. Pachnący, bo prosto z pieca. A po kilku kolejnych dniach już twardszy, z chrupiącą skórką. Pieczony z miłości: tej matczynej, kobiecej, i tej ludzkiej, do ziemi, która rodzi zboże i daje pokarm wszelkiemu stworzeniu. Bardzo codzienny, niedoceniany trud kiełkowania, przedzierania się przez warstwę gleby, dojrzewania w słońcu i opierania się porywom wiatru. A gdy już będziesz wystarczająco duży, przy odrobinie szczęścia ktoś wyłuska ziarna i przemieli je z wdzięcznością na chleb.
Doceniłam ten smak dopiero po tygodniu spędzonym na najprostszych czynnościach powszednich. Pranie, sprzątanie, gotowanie, prasowanie, karmienie zwierząt. Pomiędzy tym opieka nad Małą i niepowtarzalny aromat ziół w ogrodzie, gdy siadaliśmy do pajdy chleba z masłem.
Wtedy nie trzeba było się spieszyć, a otępienie – niepostrzeżenie – zmieniło się w świeże, wypoczęte myślenie.
Pacierz codzienny zapowietrzony
Te trzy obrazy to esencja mojego czerwca. Było mnóstwo zmęczenia, czas kryzysu, jednocześnie tyle piękna, zachwytów, wyciągniętych w moją stronę rąk i smaków miłości. Jak w odkopanym wierszu Stachury „Piosenka dla zapowietrzonego”:
Cudownie jest:
Powietrze jest!
Dwie ręce mam,
Dwie nogi mam;W chlebaku chleb,
Do chleba ser,
Do picia deszcz.Nadchodzi noc
I zimno z nią;
Mam ręce dwie
Obejmę się;Ukryję się,
Utulę się
We własną sierść.Daleko świt,
Nie widać nic;
Dwie nogi mam;
Dojdziemy tam.Szczekają psy!
Fruwają mgły!
Niech pani śpi!Powietrze jest:
Cudownie jest!
Dodaj komentarz